Wiele się nauczyliśmy i wiele zrozumieliśmy. Z drugiej zaś strony, przestajemy wierzyć we wszystko to, co niematerialne. Cofając się do korzeni narodu polskiego, odnajdujemy kolebkę naszej kultury i tradycji. Słowianie, nasi przodkowie, czcili wielu bogów, którzy związani byli z siłami natury. Utożsamiani byli z ogniem, wodą, ziemią, powietrzem, drzewami i roślinami. Przyroda miała dla nich szczególne znaczenie, dawała życie i pokarm. Słowianie oddawali cześć bóstwom najpierw w miejscach blisko natury: w górach, przy źródłach, obok drzew. Później zaczęto budować również posągi i ołtarze. Dziś żyjemy w czasach religii monoteistycznej, czyli w wierze na istnienie jednego Boga. Silna wiara narodu polskiego w uzdrawiającą moc Boga, przetrwała przez wiele pokoleń aż do dziś. Wschodnia część Polski, jest miejscem wyjątkowym, ze względu na kulturowe i tradycyjne wielowiekowe bogactwa. Mają one początek w czasach, gdy połączyły się tu ze sobą dwie kultury: prawosławna i katolicka. Pewnie też, dlatego przetrwały do dzisiaj rytuały i obyczaje, praktykowane przez tamtejszą ludność. Wiele zabobonów naszych przodków przetrwało do czasów współczesnych, wiele z nich zostało wypartych przez postęp nauki, techniki i medycyny.

Najbardziej znanym obrzędem, który przetrwał do dziś, jest topienie marzanny. Obecnie ta słomiana lalka utożsamiana jest z zimą i jej wszystkimi atrybutami. Jednak nie zawsze tak było. Według badaczy jej historia sięga czasów Słowian Zachodnich i wiąże się z boginią słowiańską, która symbolizowała nie tylko zimę, ale i śmierć. Określano ją także mianem mora, marenka, śmiertka i śmiercicha. Badacze dopatrują się w niej demona a nie bogini.

Obrzęd topienia marzanny odbywał się w czwartą niedzielę Wielkiego Postu, którą zwykło nazywać się Białą, Czarną lub Śmiertną. Mieszkańcy miast wieszali kukłę na kiju, ścinali głowę, rozrywali ją na strzępy. Zwykło przyjmować się, że wszystko co złe tkwiło w tej słomianej lalce, Śmiercicha uosabiała wszystkie nieszczęścia i choroby. Aby ich wyzbyć kukłę po ‘’ torturach ‘’ palono lub topiono. Jeśli podczas rytuału ktoś z uczestników upadł lub potknął się, odczytywano to jako złą wróżbę.

Przesądy przekazywane są z ust do ust, więc czasem trudno jest ustalić ich pochodzenie oraz określić czas ich początków. Tak na przykład popularnym fatum jest trzynastego dnia miesiąca, zwłaszcza, jeśli wypada on w piątek. Źródło tego przekonania nie jest jednoznaczne – mówi się, że 13-tka uznawana jest za pechową już od starożytności, bo następuje po 12-tce – liczbie doskonałej. Piątek z kolei jest feralnym dniem dla chrześcijan, stąd rzekomo zabobon o fatum nad połączeniem tej cyfry oraz piątego dnia tygodnia. Również trzynastego w piątek, król Filip IV wydał nakaz aresztowania Templariuszy, bezpodstawnie oskarżając ich o czary. Każdy z nas zna chyba kołtuna zwanego także gwoźdźcem, goźdźcem lub pliką – sklejony łojem i wydzieliną wysiękową np. z powodu wszawicy, pęk włosów na głowie, powstały na skutek braku higieny. Powstawaniu kołtuna sprzyjało także powszechne wśród chłopstwa noszenie czapki. Stare przesądy medyczne zabraniały obcinania kołtunów z obawy przed negatywnym wpływem na zdrowie objawiające się zaburzeniami psychicznymi, a także ślepotą. Noszenie kołtuna miało chronić przed chorobami i diabłem. Formą dzisiejszego kołtuna, są tak modne wśród młodzieży, dredy, jednak wszelkie zagrożenia związane z ich obcięciem odeszły do lamusa.

Odnośnie dzieci istnieje bardzo wiele zabobonów i wciąż bardzo dużo osób w nie wierzy, większość jednak wszelkie te przesądy bawią, są i tacy, którzy niby nie wierzą, ale uważają, że lepiej losu nie kusić. Dlatego wciąż widujemy na ulicach dziecięce wózki z czerwonymi kokardami. Kiedyś małym dzieciom zawiązywano w kaftaniku mały węzełek, wkładano do niego trochę soli i gałązkę z drapaka, czyli kawałek brzozowej gałązki z miotły. Kolejnym sposobem było wzięcie soli święconej podczas Wielkanocy, rozkruszenie węgielka z domowego ogniska i również zawiązanie bądź zaszycie w ubranku. Innym środkiem ochronnym przed zauroczeniem dziecka, było wczepienie agrafki w czapkę bądź założenie kaftanika na lewą stronę. Wszystkie te zabiegi przyciągały wzrok, a jego moc rozpraszała się i maleństwo było bezpieczne. Jeżeli ktoś zbyt długo i z zachwytem przyglądał się, dobrze było pomyśleć „Sól tobie w oczy a brzozową miotłą w bok na cały rok”.

Znanym sposobem na wszelkie choroby i niemoce dopadające człowieka, było kadzenie. Do małego naczynia wsypywano żar z pieca i święcone zioła, chory stawał nad dymem i przykrywano obrusem z wielkanocnego stołu, podczas tego uzdrawiającego zabiegu odmawiano modlitwę Ojcze Nasz lub Bogurodzica. Warto tutaj również wspomnieć o tradycji ówczesnego święta Zadusznych. Dziady to święto szczególne – w ten magiczny czas, gdy świat żywych i martwych dzieli szczególnie cienka granica. Głównym celem Dziadów była możliwość nawiązania kontaktu z duszami zmarłych, a także uzyskanie ich przychylności. Z okazji Dziadów, dusze należało ugościć tak, aby zyskać ich przychylność, a także pomóc zmarłym osiągnąć spokój w zaświatach. Często, przy grobach urządzano ucztę, w której brali udział bliscy zmarłej osoby. Resztki jedzenia ofiarowywano żebrakom, aby ci wspominali dusze nieboszczyków. Zapraszano też duchy do swoich domów i ugaszczano je gorącym posiłkiem, a gospodarz domu nie mógł zapomnieć o miejscu przy stole dla przodków, których nie było już wśród żywych. Uczta odbywała się po uroczystej wizycie na cmentarzu. Przed wieczerzą, „gospodarz trzykrotnie obchodził chatę niosąc przed sobą bochenek chleba, a usadowiona w oknie gospodyni wypowiadała rytualne słowa: – Kto idzie? – Sam Bóg – odpowiadał gospodarz. – Co niesie? – Boski dar. Po tych formułkach gospodarz wchodził do izby, wraz z domownikami odmawiał modlitwę i wszyscy zasiadali do stołu. Bywało, że podczas wieczerzy łyżka spadła pod stół. Zgromadzeni przy posiłku patrzyli wówczas na siebie z lękiem, ale i porozumiewawczo, wiedząc, że to święci porwali łyżkę z rąk, nie trzeba jej podnosić. Niechaj oni jedzą, skoro są głodni”. A jeśli ktoś niewtajemniczony sięgał ręką pod blat, to powinien był na miejsce łyżki położyć kawałek chleba. Przed udaniem się na spoczynek rodzina raz jeszcze klękała do modlitwy w świętym kącie izby. Po raz ostatni tego dnia odmawiano modlitwy za zmarłych przodków. Gospodynie zamiatały izby, słały białe ręczniki albo obrusy na stołach i kładły chleb, sól i nóż, aby zmarli odwiedzający w tę noc chałupę nie odeszli głodni. W dzień Dziadów, dbano także o to, aby wędrujące dusze mogły spędzić tę szczególną noc w domu, wśród bliskich. W tym celu oświetlano im drogę do domu za pomocą rozpalonych na rozstajach dróg ognisk. Dodatkowo, przy rozpalonych stosach, zmarli mogli się ogrzać. Na przełomie XVI i XVII wieku ogniska zaczęto rozpalać na terenie cmentarzy – stąd wywodzą się współczesne zapalanie zniczy na grobach naszych bliskich. Warto podkreślić, że w dniu święta wykonywanie niektórych czynności było zakazane. Jedną z nich było wylewanie wody przez okno, po umyciu naczyń, aby nie oblać zbłąkanej duszy. Również palenie w piecu było tego dnia zabronione, ponieważ bywało, że właśnie tą drogą dusze dostawały się do domu.

Ważnym, wciąż praktykowanym zwyczajem w polskich domach, jest przygotowywanie jednego dodatkowego nakrycia przy wigilijnym stole. Powszechnie zwykło się sądzić, że jest ono przeznaczone dla zbłąkanego wędrowca, który nie zdążył dotrzeć do swego domu na czas wieczerzy wigilijnej. Wśród Słowian miejsce to było przeznaczone dla zmarłych przodków rodowych, którzy w czasie obchodów Szczodrych Godów mieli możliwość łączności z naszym światem. Duchy te chętnie korzystały z tej możliwości, przez co świąteczne ucztowanie było okazją do tego, by cała rodzina zjednoczyła się przy jednym stole. Z kultem przodków wiązała się także tradycja stawiania na czas świąt w kącie izby pierwszego zżętego w minionym roku snopa owsa, pszenicy lub niemłóconego żyta, tzw. Diducha, który również miał symbolizować obecność odeszłych przodków podczas świątecznych czynności. Diduch to wschodniosłowiański odpowiednik choinki o bardzo bogatej symbolice. Dodatkową funkcją było odstraszanie złych mocy, a także był wróżbą urodzaju w nadchodzącym roku wegetacyjnym. Innym słowiańskim zamiennikiem choinki jest tzw. podłaźniczka, czyli odcięta część sosny, jodły i świerka, która w zamierzchłej przeszłości była zawieszana pod sufitem, a następnie przyozdabiana jabłkami, orzechami, ciasteczkami, świeczkami, a także łańcuchami. Gospodarz domu, chcąc przejednać sobie niebezpieczne demony leśne, przed świętami wybierał się do lasu, który był magiczną i tajemniczą krainą, nad którą człowiek nigdy nie mógł nigdy zapanować. Wszystko po to, by ściąć tam czubek lub co najmniej dorodną gałąź wybranego drzewa iglastego, które po przeniesieniu do domu stawało się symbolem niekończącego, stale odradzającego się życia. Poszczególne ozdoby w tradycji naszych przodków miały swoją symbolikę: jabłka zapewniały zdrowie i urodę, orzechy symbolizowały bogactwo i siły witalne, wypieki świadczyły o dostatku, świeczki stanowiły ochronę przed złymi mocami, łańcuch natomiast ucieleśniał więzy rodzinne.

Żyjemy w XXI wieku …  wiele się nauczyliśmy i wiele zrozumieliśmy. Ale czy na pewno? Czy skupienie się na materializmie zamiast na duchowości, kontaktem z przyrodą czy z duchami naszych przodków to dobra droga dla ludzkości? W naszym kraju bardzo mocno kultywowana jest tradycja, miejmy nadzieję, że młode pokolenia w dalszym ciągu będą to robić. Pamiętajmy, że tradycja w naszych czasach jest echem dawnych wierzeń naszych przodków.